poniedziałek, 25 maja 2009

Tankowanie nocą, trochę przed północą.

Gdy wczorajszego wieczoru, zostałem znienacka zaproszony przez pewną Wysoko Postawioną Osobę na eventy daleko odległe od moich codziennych poczynań oraz oddzielone barierą lingwistyczną, z góry zacierałem tłuste łapki na myśl o druzgoczącej krytyce, jaką zamierzałem wysmarować. Wszak to nieludzkie, zmuszać trzeźwego faceta w niedzielę o 23ciej do szwendania się po wernisażach i jakiś innych... Zamierzałem ociekać jadem, kapiącym z luk po zębach, wydrwić blichtr dupowleźnych imprezek, gromadzących Krewnych i Znajomych Królika, ponatrząsać się nad pompą i bylejakością. Niestety, organizatorzy obu wydarzeń zepsuli mi tę całą radość.

Pojawiwszy się w LX Galeria zostałem miło przywitany przez chmurka, będącego Autorem zgromadzonych tam prac, Scottiusa Polke. Prawdopodobnie był świstakiem, jak wywnioskowałem z jego słów, lecz ręczyć nie mogę, bowiem do końca mego pobytu w Galerii pozostał dla mnie niematerialny, co wyśmienicie pasowało do nastroju, w jaki zostałem wprowadzony. Oczywiście nie mam na myśli samego wernisażu, nawet moja nikła znajomość języka pozwala odróżnić wymianę fachowych uwag od cmokania się po policzkach i standardowej wymiany uprzejmości. Po minucie przestałem zwracać uwagę na czat, i zająłem się kontemplacją zgromadzonych prac.
Organizatorzy wystawy powinni dostać solidnego kopa w dupę. W jednej, niewielkiej sali zgromadzili bowiem prace pasujące do siebie jak wół do karety, ponadto zmieszali je bez zwrócenia uwagi, że część z nich wyśmienicie komponowałaby się jako całość. Kilka, płaskich jak biust mojej narzeczonej z przedszkola, tekstur, szarych i bezbarwnych w naszym 3D świecie, będących zapewne oryginalnymi pracami realowymi, przemieszano bez żadnej koncepcji z wieloprimowymi barwnymi kompozycjami, w sposób wręcz fantastyczny wpisującymi się w TO, co bez wahania można nazwać SZTUKĄ Second Life. I jedyne, co mogę zarzucić autorowi, to fakt że na owe przetasowanie zezwolił.

Wykorzystanie skryptów animacyjnych wpisanych we fragmenty rzeźb wzbogaciło ich statyczny przekaz, tajemnicze piękno obrazu zamienionego w mobilną bryłę zachwyciło mnie w równym stopniu co zniesmaczył sposób ich ekspozycji. Inne trójwymiarowe instalacje także mogły się podobać, nie miały w sobie surowości prac Kobro, raczej jakąś niemal nieuchwytną radość procesu tworzenia. Nie znam się kompletnie na sztukach plastycznych, lecz muszę przyznać że wystawa Scottiusa Polke wywarła na mnie spore wrażenie, a kilka z prac z przyjemnością zakupiłbym do swego salonu, by móc stale kontemplować ich koloryt zawarty w głębi bryły. 650 L$ za posiadanie w swoim choćby wirtualnym domu PRAWDZIWEJ SZTUKI to cena zgoła niewygórowana. Jestem nawet gotów wybaczyć Autorowi niewybredne macanie Hacusia....


METROPOLIS! Podziw, szczery podziw dla twórców inscenizacji, będącej odtworzeniem scenariusza do filmu Fritza Langa z 1927 roku!!! Kolejny raz sztuka niema potwierdziła swą wielkość, tak dzięki imponującym swym majestatem (i wiernością oryginałowi) dekoracjom, jak i sposobem przedstawienia widzowi samej akcji. Jako osoba niechętna eksperymentom voice’owym i kochająca surowy obraz i przekaz pisany byłem prawdziwie usatysfakcjonowany. Byliśmy przerzucani od sceny do sceny olbrzymiej scenografii, zadbano by widz nie czekał na zmianę zastawek, więc akcja toczyła się bez przerw technicznych. Oglądałem wcześniej bodaj dwie wersje filmu Langa, i muszę przyznać że SLowa inscenizacja nie wypadła na ich tle mdło, wprost przeciwnie, przez dyskretne operowanie kolorem oraz wspomnianą sztuczkę techniczną „wędrującej za akcją widowni” w jakiś sposób wzbogacała przekaz. Jako miłośnikowi steampunk, nie mogło mi się to nie podobać. Niestety, coś za coś, ogrom przedsięwzięcia odbił się na możliwościach technicznych medium, innymi słowy byłem stale na granicy możliwości technicznych mojej karty graficznej oraz prędkości łącza... Ponad 30 osób na simie i tysiące primów dekoracji robią swoje. A więc wielkie brawa dla autorów przedstawienia, i zarazem żal, że przeznaczone było jednak jedynie dla posiadaczy mocarnych komputerów. Więc może kiedyś, w przyszłości, za to z prawdziwym wyczekiwaniem! A póki co, proponuję wszystkim obejrzenie oryginalnego filmu, też warto.

czwartek, 21 maja 2009

Krótka nie-recenzja.

Nie będę recenzować wczorajszego eventu w Cytrynowej Krainie, raz -ponieważ odbył się de facto w realu, zatem poza moją parafialną jurysdykcją, dwa -jako amator nie czuję się na siłach recenzować profesjonalistów. Sztuka jak sztuka, dość przewidywalna, ale skrząca się inkrustacją perełek, żałuję że nie mogłem dopuścić męskiego organu, czyli oczu :). Ale mogę zająć się Cytryną...
Nie mam pojęcia, czy jest profesjonalistką. Prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodzi. Ma w sobie entuzjazm zdolny przestawiać mury (z chińskim włącznie), co w połączeniu z żywą inteligencją pozwala jej wszędzie być na swoim miejscu. Przez cały czas spektaklu miałem wrażenie, że Cytryna posiadła dar bilokacji, była równocześnie w Mechaniku jak i z nami. Spróbujcie równocześnie zakładać skarpetki i mieszać jajecznicę rozmawiając przez telefon, a zrozumiecie o co mi chodzi. Mimo, że niemal nie odzywała się, a przez większość czasu skromnie stała w kącie (a propos, w tym miejscu by się wygódka przydała), miałem stale poczucie jej obecności. To wielki dar dla animatora kultury.

Poza tym było jak zawsze, ktoś puszczał bąki, ja nie umiałem zamilknąć, a Dru nie potrafił nad tym zapanować, dzień jak co dzień. Szkoda tylko, że nie codziennie są takie codzienne dni.

wtorek, 19 maja 2009

Wybrać dobre, czy "dobre"?

Wolę Second Life.
Dlaczego taka zdecydowana opinia?
SL nie wymaga ode mnie zdecydowanych wyborów. Mogę żyć własnym życiem, a gdy ktoś postawi mnie pod ścianą wyboru, zawsze mogę pyknać myszką w Quit, a potem powiedzieć, że miałem crash. To nieuczciwe, ale szalenie wygodne. Takich zalet SL jest tak wiele, że aż głupio mi, że z nich nie korzystam. To pewnie nacisk mojego avatara, bycie księdzem zobowiązuje. To tak, jak inne moje wcielenia, "literackie" bądź netowe. Determinują swoim istnieniem i przybraną osobowością moje wybory. Nie umiem w internecie gwałcić, wyzywać od najgorszych, wykorzystywać swoje atuty. Pozorna wolność wynikająca z anonimowości internetu gdzieś znika, gdy mam nakazać swojemu alternatywnemu bytowi działania sprzeczne z własnym kodeksem moralnym, lub nawet narzuca mi swój, znacznie berdziej restrykcyjny niż mój własny. Pewnie dobry psychiatra by sobie z tym poradził, ale nie stać mnie na dobrego psychiatrę...
OK, cofam pierwsze zdanie! Wolę real! Mam dziś normalny wybór, mogę oglądać "Bonnie i Clyde" lub "Upadek"! Ale to wybór pozorny :P Bo nie mam w zasadzie ochoty oglądać jak współcześni Niemcy chcą wybielić pokolenie demokratycznie wybierające Hitlera. Wolę już popatrzeć na nogi Faye Dunaway, zresztą psychopatyczna parka grająca na Tommygunach zawsze będzie atrakcyjniejsza, niż oklapły wąsik psychopaty solo.

środa, 13 maja 2009

No devils, no fun :)

Tytuł brzmi może nieco przewrotnie, ale gdy ponownie przegrałem całą kasę w zyngo, naszły mnie głębsze przemyślenia. W moim przypadku "głębsze", to bardziej wysublimowane niż "jak dokupię siódme piwo, to będzie suuuuper!".
Czym jest hazard? Prostacką formą nadzwyczaj ludzkiej potrzeby marzeń. Zaczyna się ona już w przedszkolu, "Jak bendem duzy, to zostanem strazakiem!". "Jak zjem zupkę, dostanę loda", "jesli dobiegnę do kibelka, to tato weźmie mnie na barana i wyjdziemy na tę wysoką góre za śmietnikiem".
Od dziecka mamy pragnienia, i uczymy się, że można osiągnąć coś wielkiego, poświęcając niewiele. Bo w końcu i tak połowa tej zupki ląduje na bluzce mamy, a co mi szkodzi nie dobudować tej wieży z klocków, i tak się w końcu zawali, to ja sobie zobaczę Pana Sedesowego i zaraz wracam, a strażakiem i tak będę! Marzenia dotyczą rzeczy małych i dużych. I w zasadzie spełnienie każdego z nich powoduję u nas euforię. I uzależnienie....
Ale co by się stało, gdyby każde z naszych marzeń się spełniało?! Wszak to horror! Zniknąłby dreszczyk emocji, towarzyszący oczekiwaniu na spełnienie! Wszak większość z nas zna to napięcie związane z pierwszą randką! "Czy da się potrzymać za rękę?", "Może znów rozchyli jej się bluzka!", "Daj Boże, żeby już był ten przelew na koncie, spalę się, jeśli znów ona będzie płacić!!"...
A co potem? A potem to samo, tylko w innym wymiarze. Plama na poduszce przypominająca Claudię Schieffer, oraz ta nowa z księgowości, z TAKIM biustem! Nasza Pani może być obiektem pożądania połowy osiedla, ale to przecież TYLKO Nasza Pani... I tak dziwne, że nie boli ją dziś głowa.
Więc czekajmy na szóstkę w Lotto, na wielki contest zyngo, na randkę z Karoliną Gruszką. Przecież najpiękniejsze marzenia to te, które nam się jeszcze nie spełniły...

wtorek, 12 maja 2009

Jak żyć, jak się nie da żyć? :)

Zastanawiałem się, w jaki sposób mogę pozbyć się stałego debetu na koncie Haca... W skali miesiąca obracam ok. pięcioma tysiącami lindenów, to znaczy tyle udaje mi się wygrać bądź przegrać w zyngo. Z quizów mam przeciętnie 4ooo, z udzielania ślubów ok 300 ( to średnia, bo ludzie wolą żyć w grzechu :( ).
Myślę, że jedynym sposobem uzyskania płynności finansowej, jest uzyskanie przeze mnie uznanej marki w SL. Wówczas będę mógł przenieść moją działalność na zasady franchisingu. Śluby udzielane przez miernej klasy księży pod szyldem Haca, wygrane w zyngo, jako Hacintho Consolidated, a co istotniejsze, fundacje no profit "Hacintho Gracias", to dopiero jest kasa! Póki co, nie mam nawet miejsca, w którym mógłbym postawić parafialną skarbonkę...

piątek, 8 maja 2009

XX, XY czy inne możliwości?

Ufff... po zmianie Opery 10 na Mozille udało mi się zalogować do bloga!... Tyle, że nie pamietam już, co chciałem napisać. To się nazywa "dobrodziejstwa wieku starczego". Pewnie chciałem napisać coś o Bohemie, albo o Browarze w Lwówku, bo jedynie te dwie rzeczy mnie wczoraj zainteresowały.

ALBERT
Maksiu! Maksiu!
STRAŻNICZKA
To jakieś nowe koczowisko dekadencji.
EMMA
Acha. Likwidujemu jedno, a na to miejsce powstają
następne! O co im chodzi?

Juliusz Machulski, "Seksmisja"



No właśnie... O co chodzi Morrigan i Ando? Jeśli o miejsce, w którym spotka się śmietanka SL, to mają szansę. Może nie będzie to bita śmietana, ale na pewno z rodzynkami. Powiem szczerze, póki Linka nie puściła posta na Republice, nie widziałem żadnej osoby, z którą nie chciałbym się spotkać. O nich chyba tego nie mogę powiedzieć :P Jeśli uda im się stworzyć równie NUDNE MIEJSCE, W KTÓRYM SIĘ CHCE BYĆ, jak Piwnica pod Aniołami, to należy im tylko kibicować! Tym bardziej, że oni mają Anaïs na ścianie... Lubię wyzwolone kobiety, pod warunkiem, że ich inteligencja dorównuje wyzwoleniu :) To ja sobie na razie poobserwuję...
P. S.: Babeczek nie podali... Ale muzykę dali świetną, nawet Natalkę Kukulską na prośbę... A King of the Bongo do teraz mi się kołacze...
P.S.II: Nie kupujcie3 piwa z Lwówka! To zupełnie inne piwo co onegdaj... Mówiąc "Piwo" komplementuje obecnych właścicieli Browaru... :(

czwartek, 7 maja 2009

Na razie - czeski film

Świeżutki jak skowronek zerwałem się właśnie z klawiszy, z mocno odciśniętymi "u","c","j", i "h" na czole. I podążyłem co koń wyskoczy... A nie, to akurat nieistotne. Po ablucjach zasiadłem i włączyłem. No tak, jak się ma sklerozę, to życzliwi zawsze ci o tym przypomną. Dziś otwarcie BOHEMY.
Właśnie zwiedzam klub, bo wieczorem będą tu ludzie, coś powiem nie tak, i mogę go wiecej nie zobaczyć. A co widzę?
Placyk jak w domu Rodziny Corleone, tylko mało tradycyjny, te kulki do całowania się (się! Nie całowania Dona po ręce...) nie znalazłyby chyba uznania u Papy Brando. Przed wejściem micha i kuweta Torleya. Obok siebie, widocznie jak na kota bojowego ma dość lużne podejście do dalekich marszów. Kolumny, wczesne rokokoko, przydałoby się wiaderko farby. Dobra, wchodzę. Wystrój w stylu "Tu razem pili wódę Baudelaire i Henry Miller". To pierwsze podkreśla kilka starych plakatów rodem z XIX wieku, to drugie portret Anaïs Nin na jednej ze ścian. Poprawiłem wystrój zamieniając fotkę SQLa na swoją. W rogu, przy barze biurko. Pewnie należy do Ando, bo wisi nad nim głowa lamy. Gdyby to było biurko Morri, wisiałaby jakaś rogacizna. Na biurku jakaś fleja rozsypała mąkę... Czyli wieczorem podadzą babeczki, świetnie! Na pięterku niewielkie kino, pewnie w takim Adolf z Goebbelsem oglądali "Żyda Süssa", pocąc się z emocji. W ogóle, całość ma dość duszną atmosferę. To bardziej "Casablanca" niż Ziegfield Follies. Ale zobaczymy wieczorem, przecież takie miejsca to wcale nie mury, tylko ludzie.

środa, 6 maja 2009

Stara wiara, nowa fala

Ominęła mnie wczoraj premiera pierwszego polskiego filmu fabularnego w SL. To znaczy, były już kręcone tu filmy, nawet ciekawe, ale były to typowe projekty artystyczne, a nie KINO.

Dlaczego mnie ominęła? Cóż, po okołofilmowym konflikcie, w wyniku którego stałem się w Piwnicy pod Aniołami infamisem i persona non grata nie mogłem ot, tak sobie tam pójść, by wysłuchiwać złośliwości pod moim adresem. Tzn. złośliwości to ja mogę wysłuchiwać skolko ugodno, ale akurat nie w tym przypadku. Nie czuję się niczemu winny. A że niewinni się nie tłumaczą, zostałem na czas premiery w domu. Jak donieśli mi życzliwi, oraz własna, prywatna SLowa żona, niewiele straciłem. Nasycenie avami każdego metra pikselowego jak zwykle odebrało cały urok imprezie, film się rwał, a widownia szeleściła papierkami. Doświadczona ekipa Piwnicy na szczęście przewidziała to, i po premierze udostępniła materiał filmowy na jutubie.

Część 1: "http://www.youtube.com/watch?v=YGm35RUBBJA"

Część 2: http://www.youtube.com/watch?v=rrDh0A6S3Fo

Czemu piszę "materiał filmowy"? No cóż, pewne osoby na pewno stwierdzą, że czepiam się przez zawiść, lecz prawdę mówiąc, ten projekt przez niemal kwartał był mi tak bliski że nie byłem w stanie ze spokojem i obiektywizmem oglądać przedstawionej prezentacji. Ja wiem, że "pierwsze koty za płoty", autorzy mieli setki pomysłów i niewiele miejsca w sieci, ale...

I tu zaczynają się te "ale". Pokazano nam cztery odrębne filmy, połączone ze sobą jedynie postaciami aktorów, bo nawet nie dekoracjami. Na początku, w ciekawej scenografii spod znaku Dudy Gracza zaserwowano nam wstęp, okraszony zaśpiewaną czysto piosenką "Kapturek'62", autorstwa Wasowskiego i Przybory. Wprost z tej idylli autor wrzucił nas w gotycki nastrój oldskulowego horroru. Facet o tępym wyrazie twarzy i z wyraźnie niesprawną bronią palną pląta się po lesie, a w tle Wolverine, zapewnie na urlopie od ratowania Ameryki, ratuje swój bilans żywieniowy. Owszem, jest nastrojowa muzyka, kamera jest świetnie prowadzona, tylko że... No właśnie, tylko że co? Że wilki żrą mięcho, co się pałęta po lesie po 22?? To wiedzą już przedszkolaki, więc jako wstęp do opowieści o Czerwonym Kapturku jakoś się mija z celem.

Zauważmy- minęły już niemal trzy minuty 14stominutowego filmu, a my jeszcze nie poznaliśmy Kapturka! Ale już się pojawia. Ufff... Zaczynamy (uwaga!) Czerwonego Kapturka! :) Bezpretensjonalna muzyka, tekst Brzechwy (może odrobinę za bardzo stylizowany przez Abelarda, ale w końcu to bajka dla dzieci) ciekawe ujęcia. Nie znam osobistych upodobań reżysera i autora zdjęć, ale wydaje mi się, że widzę w tym fascynację komiksem. Nie tym o Supermanie, lecz wyśmienicie rysowanym komiksie artystycznym. Kamera krąży nad aktorami, omiata dekoracje pod czasem zaskakującym kątem, widać dbałość tak o kostiumy jak i trzeci plan. Niestety, tu znów czeka na nas niespodzianka, bajka Brzechwy urywa się w kulminacyjnym momencie, a do głosu znów dochodzi wyobraźnia autora. Fantazja na temat brzucha wilka, zapełnionego Babcią, Kapturkiem, tym facetem od zepsutej strzelby jest jakąś postmodernistyczną paranoją. Zapewne bardzo ciekawą, jako odrębny film, lecz nijak się nie mającą do sielankowej bajki o dziewczynce z koszyczkiem. Ta część filmu, nie ukrywam, podobała mi się najbardziej, miała wyjątkowy nastrój. Tyle, że miała tyle wspólnego z wcześniejszym materiałem, co Wielki Testament Villona z przemówieniem Fidela... Jaś z Małgosią błąkający się po brzuchu Lewiatana to temat na odrębny, większy film. Podobnie jak motyw z lustrem, przewyborny, ale niczym nie umocowany w ramach filmu. I, jak słyszałem komentarze wielu widzów, całkowicie niezrozumiały. Bo w zasadzie, na podstawie czego mamy wnosić, że w duszy Kapturka siedzi drugie ego, płci męskiej, z bielmem na oczach? Ostrożnie z tym lustrem, niewłaściwie traktowane zwiastuje siedem lat nieszczęścia...

CZy można powiedzieć, że całą para poszła w gwizdek? Nie, na pewno nie! Myślę, że zgubny był pośpiech ekipy. Znalazł się tu materiał do co najmniej trzech ciekawych filmów. Poradzono sobie z montażem filmu, ale nie z koncepcją: co mianowicie chcemy wam pokazać? Horror? Bajkę? Film istruktażowy dla początkujących wilkołaków? To pozostawiono domyślności widza, chyba... Co do mnie - przeliczyli się. Wszak nie każdy jest geniuszem. Ja oglądałem miks, świeżo podany z shakera, podobnie strawny jak coctail waniliowy z sosem tabasco.

Większa część filmu jest zrobiona technicznie poprawnie, a niektóre elementy są wręcz doskonałe, ale to samo można powiedzieć o reklamie "Ziarenek smaku" lub czołówce do "Strażnika Teksasu". Żeby choć gołe baby były... Ładne to, ale wracać do tego nie zamierzam.

Czasami człowiek musi, inaczej się udusi...

Jako że w obecnych czasach bloga ma każdy, nawet Jola Rutowicz i jamnik tej rudej z siódmego piętra, co złośliwie gasi światło zaraz po powrocie z kąpieli, będę miał i ja. Jak Mambę. Można to żuć jedynie krótką przez chwilę, ale i tak się rozpuści. Więc zagrożenie dla trwania ludzkości jest nikłe.

Posługiwanie się językiem pisanym, to wyższa szkoła jazdy. Ja nigdy nie wyjdę z poziomu trójkołowego rowerka, co nie przeszkadza mi w zjazdach na nim z Kasprowego po tych linkach, co wiszą nad kolejką. Ostatecznie, nikogo, pod groźbą lufy karabinu maszynowego czy maratonu "Gwiazdy tańczą na lodzie" do czytania się nie zmusza. A do pisania i owszem. Jakaś potrzeba, by czasem wypluć z siebie te paskudne emocje, co tłuką się w człowieku i tkwią jak pasemko mięsa kurczaka, między górną czwórką a piątką...

OK, usprawiedliwiłem się z czynu, czas więc do niego przystąpić. Znając moje lenistwo, nie będzie to blog ani regularny, ani pokryty długimi przemyśleniami na temat zbrojeń w basenie Morza Żółtego czy też wpływu oprysków kakaowca na Dominikanie na bielinka kapustnika w dorzeczu Mleczki i Wisłoka. Co napiszę, to będzie.